Przy okazji dzisiejszego odebrania dyplomu i zakończenia studiów z przygotowania pedagogicznego chciałabym pokusić się o głębszą refleksję nad edukacją, uwzględniając także perspektywę mamy, którą jestem.
Trudno pisać o aktualnej edukacji z punktu widzenia osoby i przy okazji też rodzica, który sam wychowywany był w „systemie”, czyli w zwykłej szkole, w zwykłym, państwowym systemie edukacji – a jednak pisząc i myśląc o nowoczesnej edukacji chciałabym wyjść poza schemat. Mam tym samym świadomość, że wszelkie obserwacje jakie mogę poczynić, nieuchronnie przechodzą przez filtr tych właśnie schematów i uwarunkowań, które zostały we mnie „umieszczone”.
Pytanie, bardzo poważne pytanie brzmi: Jak zostały one we mnie umieszczone? W jaki sposób kształtowała się moja edukacja, mająca nieuchronny wpływ na mój późniejszy pogląd na świat? Czy była to inspiracja? A może zrozumienie mnie jako człowieka, jednostki jaką jestem? Albo z kolei przypatrywanie się moim zasobom i talentom, po to by je rozwijać, które – przecież będąc żywą istotą ludzką – napewno posiadałam…
Niestety na te wszystkie pytania z wielką, ogromną wręcz rozpaczą, musiałabym odpowiedzieć – nie. Nic z tych rzeczy. Jako typowa wychowanka systemu powszechnej edukacji, opartej jednak w większości na przymusie, stresie, ocenianiu – nauczyłam się oczywiście oprócz całej sterty informacji, które teraz zawiera mój maleńki telefon, kilku naprawdę ważnych rzeczy – nie jestem ważna jako osoba, w sumie to nic nie znaczę jako jednostka oraz straciłam wiarę w siebie, którą w późniejszych latach z mozołem musiałam wykształcić. Nauczyłam się za to jednej praktycznej rzeczy – cwaniactwa.
Co to znaczy? To znaczy takiego „nauczenia się”, aby dostać dobrą ocenę. Byłam więc przeciętnym dzieckiem a potem przeciętną młodą osobą w przeciętnej szkole… Z wyjątkiem dobrych ocen, bo te umiałam „zdobywać”. Zdobywać nie jak cele czy marzenia, ale jak przysłowiową marchewkę. Dlaczego? Bo bałam się kija. Nie miałam przy tym okazji, ochoty bądź determinacji, by zgłębić istotnej sprawy – co ten „kij” może oznaczać? Po prostu bałam się go i wolałam omijać z daleka. Poza tym byłam dzieckiem, jak każde inne dziecko, które zastając to, co jest – nie poddaje tego w wątpliwość. Nie potrafiłam więc zakwestionować faktu istnienia kija. On dla mnie istniał realnie i kształtował po cichu i w ukryciu, aczkolwiek nieuchronnie i konsekwentnie moją osobowość, która miała być uległa i podległa zastałym zasadom. Jednocześnie przy okazji ten sam kij sprawiał, że w moją niewinną duszę dziecka latami programowany był lęk, który teraz – z pozycji osoby dorosłej rozpoznaję i dopiero zaczynam uczyć się i nieźle głowić co z nim zrobić…
W czasie kiedy byłam dzieckiem – idea o soczystej „marchewce” pchała mnie więc naprzód, a strach przed nawet nie do końca udowodnionym jestestwem „kija” powodował, iż jechałam autostradą wprost do „marchewkowego nieba”.
I wszystko szłoby cudownie, gdybym stała się poprawnym trybikiem w maszynie zwanej „społeczeństwo”. Niestety, „trybik”, który sam stał się mamą, zaczął rozglądać się wokół w ogromnym zdumieniu…
Całkiem poważnie stwierdzając, gdyby nie ten właśnie system, nie kwestionowałabym go na dziesiątki różnych sposobów. Odważnie więc ośmielam się podważyć drogę, widząc jak kroczymy po niej w kompletnej i absurdalnej wręcz nieświadomości, nie w stronę obiecanego „marchewkowego nieba”, ale bezpośrednio ku ogromnej i głuchej przepaści…
Świat, który zbudowaliśmy między innymi dzięki systemowi edukacji, głośno i wyraźnie trzeba zakwestionować, bo nie tylko wywraca on do góry nogami wartości ale też wywraca on do góry nogami samego Człowieka, istotę ludzką, która w nim drzemie i tylko czeka na impuls by rozwinąć się do swej prawdziwej natury. Tragiczne jest to, że w trakcie edukacji nie dość, że tego impulsu nie otrzymuje, to zabija się jej prawdziwe iskierki i przejawy.
Bo po co? Trzeba przecież wszystko uśrednić, usystematyzować, ujednolicić…
Jakimi sposobami? Strachem, przemocą, przymusem.
Czy w takich warunkach ja się pytam całkiem poważnie – może rozkwitnąć na przykład krzew róży? A motyl? Czy gąsienica mogłaby przeobrazić się w motyla?
Co się stanie jeśli ją zastraszę? Jeśli będę popędzać ją w kierunku szybkiego rozwoju? Jeśli będę stać z linijką, czekając tylko aby w końcu wyszła ze swego „kokonu”? Co się stanie, jeśli szalony system uzna, że trzeba w poczwarkę wtłoczyć pewne informacje i „wiedzę”, oczywiście na siłę – bo ona usilnie nie słucha, chowając się w kokonie tym bardziej, im bardziej się ją popędza do rozwoju?…
Rozrywa się więc „kokon” z zewnątrz i od środka, ładuje, doładowuje, przekształca, zniewala – bo ma to być w końcu doskonała poczwarka! Jak inne poczwarki! Nikt przy tym – będąc w kompletnym szaleństwie pracy nad udoskonalaniem poczwarki – nie zauważa, iż rozerwany kokon sprawia, że poczwarce NIGDY nie wyrosną skrzydła. Co więcej – w momencie, w którym przerwało się NATURALNY proces, nie tylko niedoszły motyl ale i poczwarka… ginie.
Edukacja nie polega na wlewaniu informacji, jak do maszyny, która bezwolnie podlega naszej woli. Maszyny, która zostanie tylko maszyną. Trzeba to bardzo wyraźnie podreślić – człowiek maszyną nie jest. I jeśli nie damy mu ciepła, zrozumienia, a przede wszystkim zauważenia jego odrębności i indywidualnych potrzeb, stworzymy maszynę.
„Co” tworzymy?… proszę zatrzymać się nad tym pytaniem na chwilę i zastanowić się naprawdę głęboko nad stawianym w nim problemem.
I celowo nie stawiam pytania: „Kogo”. Bo takie postawienie problemu, może bardziej nas zmrozić, wyrwać z naszej strefy komfortu, oburzyć. I bardzo dobrze! Niech oburza! To nasza kreacja. Stworzyliśmy ogromny dramat „poczwarki”, który będzie się za nią ciągnął przez całe życie. Bo nigdy nie będzie miała ona okazji poznać swojej prawdziwej natury. Swojego własnego, najgłębszego CZŁOWIECZEŃSTWA. Naturalny proces został brutalnie zahamowany.
Co by się stało, gdybyśmy żyli w innym systemie?
Gdzie troska, cierpliwość, miłość – są głównymi wartościami?
Gdzie mielibyśmy czas, prawdziwy CZAS, nie ten wyrwany „międzyczas”, aby przystanąć przy dziecku i go zrozumieć?
Czy ono naprawdę nie chce się uczyć? Czy może jest to jego naturalna potrzeba?
Co robi dziecko? Przyglądnijmy się uważnie, z bliska. Dziecko pyta, póki jeszcze nie nauczy się, że nikogo jego pytania nie obchodzą… Jest ciekawe świata, i naturalnie… chce się uczyć!
A my siłą pozbawiamy go naturalności…
Co my tak właściwie robimy? Pytam się nas wszystkich dorosłych najbardziej dogłębnie jak tylko umiem.
Czy naprawdę nie potrafimy inaczej?
Czy to, że sami nasiąknęliśmy schematami znaczy, że mamy te same schematy przekazywać dzieciom, chociaż jesteśmy pewni i absolutnie przekonani, że one nie działają?
Nie działają, nie ma co się oszukiwać. Wystarczy spojrzeć na wszelkie kierunki działalności człowieka. Co robimy z planetą, ze środowiskiem, z innymi ludźmi?
To nas nie dotyczy?
Jak to nie dotyczy! Ile czasu nie będzie dotyczyło?!
Ile czasu jedno, sztywne, wielkie drzewo będzie ciągnęło soki całego lasu stając się tak wysokie i tak potężne, że owszem dotknie chmur, ale w tej samej chwili, nie chronione przez inne drzewa, rośliny i cały naturalny, organiczny system – jednym podmuchem wichury – padnie.
Czy mamy mieć tak wąską świadomość?
Oczywiście odpowiedź jest – nikt nas tego nie nauczył.
Dlaczego więc my, nie mielibyśmy nauczyć tego naszych dzieci?
Jeśli już zauważymy to nasze własne szaleństwo, to dlaczego dalej w to brnąć?
Niezwykle kluczową kwestią, dotyczącą uzdrowienia naszego wspólnego człowieczeństwa, jest więc prawdziwa zmiana w edukacji.
Ważniejsze, niż wychować kolejny, powierzchownie „doskonały trybik” jest to, by dziecko, potrafiło widzieć zależności. By potrafiło myśleć zarówno indywidualnie jak i globalnie. By umiało poradzić sobie z nowymi problemami, które to właśnie ja, Ty i my wszyscy szykujemy naszym dzieciom wyrzucając tony śmieci, ścinając drzewa i wspierając brutalność i rywalizację. Wspieramy porównania i oceny, czym notabene kreujemy owszem indywidualistów, ale kompletnie egocentrycznych, wyobcowanych. W konsekwencji mających olbrzymie zaburzenia osobowości, rosnącą depresję, ataki lękowe, problemy z samoakceptacją…
Powinniśmy zacząć myśleć o wychowaniu dzieci w kierunku mądrości, nie tylko inteligencji. Inteligencję można wykształcić nawet w maszynie, mądrości – nie. Inteligencja to analiza. Mądrość to doświadczenie; to zarówno analiza jak i synteza. To zauważenie zarówno tego, co blisko jak i tego, co daleko. To umiejętność różnego spojrzenia. Zarówno z perspektywy siebie jak i drugiego człowieka. To poznanie siebie, swoich potrzeb i emocji, oraz poznanie tego u innych. To empatia. To akceptacja. To osadzone w realiach poczucie własnej wartości, nie ważności. Bo mając wykształcone dobre poczucie własnej wartości, mądrość oraz empatię – nasze dzieci, jak dorosną, będą potrafiły rozwiązać problemy jakie w spadku dostaną od nas, a nie jak maszyna powtarzać je i kreować w nieskończoność.
Jestem oczywiście kompletnie świadoma, że filtr przez jaki patrzę wypacza nieco obraz tego, co jest. Idealizuje. Tym niemniej to, do czego możemy dążyć, często szukając po omacku, bo ciężko iść mało uczęszczaną drogą – jest według mnie najbardziej kompatybilną z naszym człowieczeństwem opcją. Współpraca – nie rywalizacja, my – nie ja, i człowiek w pełni rozumienia tego słowa – nie maszyna. To główne postulaty czy kierunki zmiany w edukacji.
Czuję, że dzięki zaangażowaniu, szerszej świadomości i współpracy nas, dorosłych – być może w końcu uda nam się nie rozerwać wewnętrznego „kokonu” i będzie mógł z niego kiedyś wyrosnąć motyl. I tego życzę nie tylko dzieciom, ale i nam, dorosłym.
Bo być może wystarczy nas tylko jakoś poskładać? Może wystarczy zacząć podlewać suchą, starą roślinę, a wyrosną nowe pędy?
To my Proszę Państwa psujemy nasze dzieci, one już są doskonałe. To one wielu rzeczy mogę uczyć nas. Wystarczy tylko przystanąć na chwilę, schylić głowę, zacząć słuchać i widzieć.
Wystarczy być obecnym.