Artykuł z magazynu „Szczęście podaj dalej” – Autor tekstu: Dorota Kościukiewicz-Markowska
Za każdym razem, jak robię sobie eksperymenty myślowe na różne trudne tematy, wracam jak bumerang do tego, co wydaje się przyczyną i źródłem innych problemów – do umysłu. Czym jest nasz umysł? Czy jest to jakieś „centrum” umiejscowione w naszym mózgu, z którego niewidzialna istota wysyła rozporządzenia? Czy może jest nim sam mózg? Jeśli przyjmiemy tę pierwszą tezę, to jawi nam się coś na podobieństwo filmu dla dzieci „Było sobie życie”, w którym poczciwy staruszek zarządza całym organizmem. Jeśli przyjmiemy z kolei drugą tezę, to oznaczałoby, że nasze uczucia, myśli i emocje, czyli to, co jest zawartością umysłu, znajduje się w mózgu. W mózgu, czyli gdzie? W półkulach? Jeśli tak, to w której? A może w neuronach? Może jednak w połączeniach zwanych synapsami? Gdzie naszym szkiełkiem i okiem możemy znaleźć w czymś materialnym coś, co materialne nie jest?
Na studiach z neurokognitywistyki widziałam kiedyś ludzki mózg. Przyglądałam mu się z ogromnym zaciekawieniem i szacunkiem. Niestety w tym martwym kawałku ciała nie mogłam nigdzie znaleźć życia. Nie było w żadnej jego części myśli, emocji, uczuć. Chociaż w celach poznawczych kroiliśmy ten mózg na drobne kawałki… Gdzie zatem jest ten umysł? Hmm, trudna sprawa, tym bardziej, że większość z nas nie zastanawia się nad tym obarczona poważniejszymi problemami. Ale czy wszystkie nasze problemy nie wynikają jednak z tego, jednego i najważniejszego, którego nie możemy zlokalizować? Nie tylko nie możemy zlokalizować umysłu, ale też nie możemy poznać jego masy, prędkości ani też nie posiada on promieniowania elektro-magnetycznego. Czyli według fizyki wykracza poza jakąkolwiek formę badania go jako czegoś materialnego.
Nie możemy jednak nie zauważać wpływu na przykład naszych emocji na ciało, które jest już materialne. Jeśli się zezłoszczę, wzrośnie w moim ciele między innymi poziom ciśnienia tętniczego, jeśli się przestraszę – wzrośnie ilość adrenaliny, jeśli będę mieć depresję – spadnie poziom serotoniny. Te wskaźniki mogę zbadać dostępną aparaturą,
ale same emocje? Czy mogę je jakoś „zbadać”? Jeśli nie z zewnątrz to może od środka? Czym one właściwie są?
Emocje są reakcją na myśli. A myśl jest w pewien uproszczony sposób interpretacją pewnego bodźca.
Czyli jeśli ktoś trzepnie mnie w plecy, rozzłoszczę się. Ale w wyniku tego, że zinterpretowałam tę sytuację (bodziec) w negatywny sposób – ktoś mnie uderzył. Moja myśl jest szybka, prawie niezauważalna, reakcja emocjonalna tak samo. Bodziec, używając terminologii fizycznej, czyli „akcja” – wywołuje natychmiastową reakcję. Odwracam się i zaczynam krzyczeć na intruza bądź wdaję się z nim w walkę. Jeśli miałabym dla odmiany dostęp do informacji (którego działając automatycznie, nie mam), że ten ktoś, ratując mi życie, strzepnął z moich pleców jadowitego pająka, moja interpretacja faktu byłaby zupełnie inna. Zamiast złością, zareagowałabym prawdopodobnie wdzięcznością, a moja reakcja, czyli zachowanie, byłoby zupełnie inne od poprzedniego.
Ile razy działamy w ten sposób? Automatycznie? Wróćmy więc do tematu. Czy jesteśmy uwięzieni w nieWOLI? Co to znaczy? Może to, że nie używamy wolnej woli przyzwyczajeni do pewników? Pewników, które według nas są tak pewne, że nie rodzi się w nas żadna potrzeba, aby je podważyć. Co jest głównym przedmiotem tej historii? Pewnik, schemat, przekonanie czyli… MYŚL wraz z całym ciągiem interpretacji, czyli z całym ciągiem kolejnych MYŚLI. Może trzeba byłoby się w takim razie przyjrzeć temu, skąd się bierze myśl? Z przeszłości. Każda myśl jest w pewien sposób „stara”, a tym samym uwarunkowana. Przez społeczeństwo, kulturę, rodzinę, otoczenie. To, co mi się wydaje moje – moje poglądy, moje przekonania, moje wyobrażenia – wcale moje nie są. Są one sumą wszystkich wrzuconych we mnie idei innych – przemielonych, przetrawionych przeze mnie, ale jednak nie moich. Czasem narzucone są one przymusem i siłą edukacyjną, innym razem inspiracją, czy manipulacją. Jestem jednak totalnie uwarunkowana i działam według tego uwarunkowania. Według wzorca, którego w większości przypadków nawet nie potrafię zauważyć. Ale to, że go nie zauważam, wcale nie znaczy, że go nie ma. Powtarzam schemat. Przy okazji myśląc, że to moja decyzja, mój wybór. Ale niestety, czy chcę tego, czy nie chcę, czy mi się to podoba, czy nie, działam jak automat. Akcja – reakcja. Na mnie krzyczeli – ja krzyczę, nie umiem inaczej… Stop. Zatrzymuję się i rozglądam. Włączam uważność.
Czy rzeczywiście nie umiem inaczej? Zaczynam kwestionować powszechnie obowiązujące prawdy, w tym przekonania dotyczące nie tylko świata, ale i mnie samej. Chcę przyjrzeć się jeszcze głębiej zawartości mojego umysłu. Gdzie jest moja WOLA? Czy ja w ogóle posiadam coś takiego jak wola? Czy tylko mi się tak wydaje? Czy jestem robotem odtwarzającym wciąż przeszłe schematy, czy mogę wyjść poza nie?
Zacznijmy od tego, na co mam wpływ
Mamy w tym momencie dwie skrajne teorie. Obie tak samo prawdziwe, jak i fałszywe. Jedna z nich mówi: „Nie mam na nic wpływu”. Po co więc mam coś robić? Płynę przez życie, poddaję się, nic nie zależy przecież ode mnie. Jak mawia słynny fizyk Stephen Hawking, nawet tacy ludzie patrzą jednak na jezdnię, zanim ją przekroczą. Nie wierzą tak do końca w przypadek. Nie wchodzą na ulicę na oślep. Druga z nich mówi: „Jesteś Bogiem, możesz wszystko”. Takie nowe, modne new ageowe hasło. Możesz? Możesz rzeczywiście wszystko? Chcesz być młody, a nie jesteś; chcesz wiosny, a jest jesień; chcesz mieć dom, a jednak od lat mieszkasz w kawalerce i nic nie wskazuje na to, że twoja sytuacja miałaby się zmienić. Bo niby w jaki sposób? Jeśli ty tylko siedzisz i… MYŚLISZ. W większości zresztą o tym, jak jest ci źle.
No to mam ten wpływ czy nie? I na co?
Na zgłębienie swojej własnej zawartości umysłu. I przede wszystkim na zmianę interpretacji tego, co już raz zinterpretowałam i uważam to za pewnik. Jeśli nie chcę dalej reagować automatycznie, w sposób całkowicie uwarunkowany, to po pierwsze muszę dogłębnie uświadomić sobie sam fakt uwarunkowania – bez wyparcia, bez mechanizmów obronnych. Po drugie muszę sprawdzić, czy uda mi się zauważyć myśl, nie tylko moją na nią reakcję. Jeśli tak, to czy mogę zauważyć zdarzenie w innym, szerszym kontekście (tego „pająka” na bluzce) i czy mogę zareagować inaczej, świeżo?
Co jest potrzebne żeby wyjść z tej nieWOLI?
Może po prostu świadomość oraz pewnego rodzaju wnikliwość, ciekawość? Czy mogę zakwestionować panujące powszechnie prawdy? Bez rewolty, bez rewolucji? W czym tkwi na przykład sekret szczęścia? W sukcesie? W popularności? A może to szczęście czeka na nas w oświeceniu, czymkolwiek by ono nie było? Ale czy aby na pewno?… Czy nie zamieniam przypadkiem zdobywania materialnego „Ferrari” na zdobywanie niematerialnego „czegoś” trudnego do określenia? Oczywiście to „coś”, czymkolwiek by to nie było, zawsze jest gdzieś, gdzie mnie nie ma, w dalekiej i mglistej przyszłości. Ja jestem tu, to „coś” – tam… Czy potrafimy zauważyć to szaleństwo umysłu, o którym tutaj rozprawiamy? Przeszłość, czyli pewne WYOBRAŻENIA, projektuję na przyszłość i WYOBRAŻAM sobie, że kiedyś będzie lepiej. A teraz? Teraźniejszość chcę przeskoczyć jak najszybciej. Po co mi ona? Przecież cel jest tam, nie tu…
Istotne pytanie brzmi: czy mogę na schemat lub myśl spojrzeć świeżo? Czy mogę ją zakwestionować? A przede wszystkim, czy mogę wyjść poza myśl? I co tam znajdę? Co się stanie, jeśli uda mi się wyjść poza myśl?
Na pewno COŚ się zmieni
I nie będzie to prawdopodobnie nic, co można zobaczyć na pierwszy rzut oka z zewnątrz. Nie przybędzie mi za to lajków na Facebooku. Ale może zacznę żyć bardziej sama ze sobą w zgodzie i w równowadze, a w konsekwencji zacznę też żyć bardziej w zgodzie z innym człowiekiem. I może właśnie to wystarczy. Bo według najdłuższych, bo 75-letnich badań, to nie sukces ani pieniądze, ani nawet nie władza, czy prestiż ale dobre, ciepłe, pełne troski i życzliwości relacje z ludźmi są najważniejszym elementem do naszego szczęścia.
Takie to proste? Wygląda na to, że tak. I w tym miejscu nasuwa się kolejne pytanie: jak w takim razie ujarzmić umysł? A może wcale nie trzeba go ujarzmiać, dosypując kolejne, analityczne myśli do gotującego się kotła pełnego innych myśli? Może wystarczy zwykłe zrozumienie i pewna wnikliwa obserwacja? Popatrzenie na siebie jak na pąk róży, który w każdej sekundzie zmienia się, choć umyka to naszej percepcji?… Pąk, który gdy już rozwinie, wypełni przestrzeń niezwykłym aromatem, choć ulotnym i niezwykle nietrwałym… Czy mogę w takim razie, zmieniając pewne nawyki myślowe – we własnej i bliskich przemijalności i nietrwałości zobaczyć nie mękę ale prawdziwy cud? I co to dla mnie znaczy? Może to, że zacznę być dla nich i dla siebie samej bardziej życzliwa, bardziej słuchająca, bardziej kochająca. Może zacznę się bardziej troszczyć o to, co JEST, a nie biec za czymś, czego NIE MA? Bo jakkolwiek byłoby to atrakcyjne, to czy nie jest to zaledwie mrzonką, mgłą, pyłkiem na wietrze?